Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Tomek w Ameryce Południowej. Rozmowa o największych smaczkach podróżniczej przygody

Michał Dybaczewski
Michał Dybaczewski
Ekwador. Uliczna jadłodajnia na dworcu autobusowym w Otovalo serwuje m.in. zupę na świńskiej (czasem niedogolonej) skórce.
Ekwador. Uliczna jadłodajnia na dworcu autobusowym w Otovalo serwuje m.in. zupę na świńskiej (czasem niedogolonej) skórce. Tomek Zawadzki
W przypadku Tomka Zawadzkiego pasja podróżnicza miała iście romantyczną genezę: zaczęło się od książek Alfreda Szklarskiego. Potem przyszła silna potrzeba i, co najważniejsze, determinacja do jej zrealizowania. Teraz Tomek ma w swoim paszporcie kilkadziesiąt krajów, a od 15 lat współorganizuje w Centrum Kultury cykl spotkań globtroterskich „Dookoła Świata”. W rozmowie opowiada o największych smaczkach swojej podróżniczej przygody.

Twoja przygoda z podróżowaniem zaczęła się książkowo…

Miałem 12 lat i wręcz nie cierpiałem czytać, mama próbowała mnie jednak do tego zachęcić i podsunęła książkę Alfreda Szklarskiego „Tomek u źródeł Amazonki”. Jakoś ta Brazylia zapadła mi wtedy w pamięć i stała się bliska mojemu sercu. Kilka lat później, na 15 urodziny, mama zabrała mnie na tydzień do Włoch i nie było już odwrotu. Przepadłem. Wcześniej jeździliśmy dużo po Polsce, ale właśnie podróż do Włoch uświadomiła mi, że można dalej i więcej. Do dziś od czasu do czasu podróżuję nadal z mamą. To dzięki niej się to wszystko zaczęło. Będąc już na studiach pierwsze stypendium wydałem na bilet lotniczy – poleciałem do przyjaciół do Edynburga. Również na studiach, w Zespole Tańca Ludowego UMCS, poznałem moją przyszłą przyjaciółkę Gabrysię, która studiowała iberystykę i która wyjechała na roczną wymianę studencką do południowej Brazylii. Gabrysia rzuciła „przynętę”, a przede mną pojawiła się niepowtarzalna szansa na to, by zobaczyć wymarzony kraj. Na ten cel, przez prawie rok odkładałem wszystkie pieniądze. W końcu kupiłem bilet i udałem się w trzymiesięczną podróż do Ameryki Południowej, podczas której zobaczyłem Brazylię, Argentynę, Urugwaj i Paragwaj. Z Gabrysią pojechaliśmy do Amazonii, co było spełnieniem moich marzeń.

Spotkałem się z opiniami, że Ameryka Południowa bywa niebezpieczna dla turystów. Miałeś tego typu sytuacje?

Niebezpiecznie może być w każdym mieście Europy, nawet w Lublinie. Jest to kwestia wielu czynników. Przez lata w Ameryce Południowej zdarzyły mi się mniej lub bardziej nieprzyjemne sytuacje. Próbowano mnie okraść w autobusie nocnym. W przejściu między siedzeniami leżało dwóch chłopaczków, którzy chcieli dostać się do mojego plecaka. Ja na szczęście, ze względu na potworny upał, wyjąłem nogi z butów, dzięki czemu poczułem na stopie wędrującą rękę (śmiech). Napadli mnie w Buenos Aires. Robiłem relację dla Radia Lublin i miałem ze sobą laptop i sprzęt nagrywający. Szedłem do muzeum na wystawę Fridy Kahlo i zapytałem o drogę, jak się okazało - nie te osoby, co trzeba. Wskazali złą drogę i ruszyli za mną. Zacząłem uciekać, a oni już prawie mnie dopadli, kiedy na wielopasmowej ulicy zapaliło się zielone światło dla samochodów. Wbiegłem na tę ulicę, samochody dopiero ruszały, zaczęło się trąbienie i krzyki, ktoś podjechał na motorze, kazał mi wsiąść i podwiózł do następnych świateł.

Sytuacja jak z filmu…

Tak. Musiałem zaryzykować. Ich było dwóch, ja jeden. W takich sytuacjach nigdy nie wiadomo, co się stanie. Odreagowałem tę akcję, bo następnego dnia obudziłem się z 40-stopniową gorączką. Skończyło się „boskie Buenos” i stwierdziłem, że muszę stąd wyjechać. Popłynąłem do Urugwaju, gdzie w przepięknych sceneriach Punta del Este przez cztery dni odzyskiwałem spokój ducha.

Jak organizujesz swoje podróże, bo niewątpliwie jest to spore wyzwanie logistyczne i finansowe?

Zazwyczaj wyjeżdżam z Polski w okolicach listopada – jest to przeważnie Ameryka Południowa na minimum trzy tygodnie. Punktem wyjścia jest bilet – wiadomo, im taniej, tym lepiej, co oczywiście ma wpływ np. na ilość przesiadek. Ostatnio miałem takie połączenie: Warszawa – Monachium – Nowy Jork – Lima, a wracałem jeszcze dłużej i ciekawiej: Lima – Nowy Jork – Monachium – Praga – Warszawa – Lublin. Jak już jestem na miejscu, to staram się żyć niskobudżetowo. Za bardzo nie planuję – w trakcie ostatniego wyjazdu Peru – Boliwia – Chile, już podczas lotu z Nowego Jorku do Limy, postanowiliśmy z przyjaciółką Dorotą, że wszystko odwracamy do góry nogami – wybraliśmy na początek mniej turystyczne i gorzej skomunikowane rejony północnego Peru. To był strzał w dziesiątkę. Przedinkaskie miasto ludzi chmur - Kuelap jest od tej pory szczególnym miejscem w moim sercu.

Spotykasz na swojej drodze setki ludzi z różnych kultur. Jaka różnica kulturowa (zwyczaj, obyczaj), o której nie miałeś wcześniej pojęcia, zrobiła na tobie największe wrażenie?

Najwięcej takich zaskoczeń, o dziwo, było nie w Ameryce Południowej, a w Japonii. Tam każdy gest ma znaczenie, a ceremonia picia herbaty to kulminacja sztuki dobrego zachowania i pewnego rodzaju egzamin dla odwiedzających ten piękny kraj. Na temat Ameryki Południowej przeczytałem wcześniej tak dużo, że raczej nic takiego nie przychodzi mi do głowy. Ale bardzo spodobał mi się brazylijski grill, czyli churrasco z pieczeniem mięsa na specjalnych szpadach, w które zaangażowani są wszyscy uczestnicy biesiady. Zajmuje im to pół dnia, a nawet cały, bo związana jest z tym cała celebra. Na samą myśl o tych pysznościach ślinka mi cieknie (śmiech). Przy churrasco nasze polskie grillowanie może się

schować. Poza tym na południu Brazylii uwielbiam z moimi rozmówcami siedzieć i pić chimarrao, czyli yerba matę. Wszyscy pijemy z jednego naczynia zrobionego z tykwy z metalową słomką, które krąży w naszym kręgu. To trochę taka fajka pokoju, która przełamuje pierwsze lody i pozwala mi poznać niezwykłe historie ludzi.

Skoro zahaczyłeś o kulinaria. Co preferujesz i co najbardziej nietypowego jadłeś?

Moją słabością są różne rodzaje bananów i maniok, a szczególnie chipsy z manioku. Tym, za czym szczególnie tęsknię, jest goiabada, czyli marmolada zrobiona z owoców różowej gujawy, którą w Brazylii podają w formie tostów zapieczonych z białym serem, ten zestaw nosi wdzięczną nazwę Romeo i Julia, tak się uzupełniają, bo ser jest lekko słony, a goiabada słodziutka. Generalnie jem wszystko, także tradycyjne dania danej kuchni. Z bardziej ekstremalnych rzeczy jadłem larwy z dzikiego kokosa w Amazonii. Smakują dokładnie tym, co jadły – samobieżne pulpety o smaku kokosowym (śmiech). W Kolumbii próbowałem prażonych mrówek gigantów – są lekko słone i mają czekoladowy posmak, a w Ekwadorze świnkę morską. W Ameryce Południowej je się dużo mięsa, które zaczyna się dla nich od wołowiny, nie ma nic niżej. Pewnie dlatego w Chile spotkałem się z sytuacją, że kurczak był proponowany jako danie wegetariańskie (śmiech). Tam też z przyjaciółmi pijam koktajl Terremoto, czyli trzęsienie ziemi.

Podróże finansujesz z własnej kieszeni, czy masz sponsorów?

Nie mam sponsorów i nigdy ich nie szukałem, cenię niezależność. Nie uzależniam swoich wyjazdów od nikogo, dobieram towarzystwo wedle własnych upodobań. Najlepiej sprawdza się duet, bo im więcej osób, tym więcej kompromisów, tym większe zamknięcie, a podczas takiej podróży trzeba być otwartym, wówczas zyskuje się najwięcej. I chociaż nie mówię nawet dobrze po portugalsku, to po trzech miesiącach pobytu w Brazylii wiedziałem intuicyjnie, o co mnie pytają, potrafiłem mówić prostymi zdaniami. Tego bym nie zyskał podróżując w grupie. Musiałem sobie poradzić sam.

Masz swoje wymarzone miejsce? Takie w którym chciałbyś się osiedlić na stałe.

Chile wygrało w moim osobistym rankingu wszystko. I to mimo, że jest zimniejszym krajem niż jego sąsiedzi, a ja uwielbiam ciepło. Mieszka tam wraz z rodziną moja przyjaciółka Ewelina, z którą studiowałem w Lublinie animację kultury. Zatem zdecydowanie: ludzie, majestatyczne Andy, jedzenie i wino przeważyły szalę. Drugim takim miejscem byłaby Brazylia – z niesamowitym klimatem i życzliwymi ludźmi. Miałem tam kontakt z kolejnymi pokoleniami Polonii. Poznałem m.in. panią Józię, która przyjechała po mnie garbusem i opowiedziała wiele ciekawych historii. Pan Henryk Gayewski i jego żona oraz ich przyjaciele z Caxias do Sul to niesamowici ludzie do których tęsknię i o których się martwię szczególnie

teraz w czasie pandemii. Gdybym miał mieszkać w Brazylii, to bym się wahał gdzie: czy na wybrzeżu, czy może bliżej Kurytyby. Brazylia jest ogromna i zróżnicowana – nie można o niej myśleć jednorodnie, ma wiele odcieni. Na północy i zachodzie jest magiczna Amazonia, a na wschodnim wybrzeżu najpiękniejsze plaże i palmy. Z kolei na południu są tereny rolnicze, dawne osadnictwo włoskie, niemieckie i polskie. W Kurytybie jest park polski i gdybyś trafił tam z zawiązanymi oczami to jestem przekonany, że byś pomyślał, że jesteś w lubelskim skansenie. Są także polskie zespoły tańca ludowego „Wisła” i „Orzeł”. Co ciekawe, członkowie tych zespołów nie mówią lub mówią słabo po polsku, ale za to po polsku śpiewają (śmiech).

Plany na kolejne podróże?

Teraz czeka mnie remont mieszkania w Warszawie, które właśnie odebrałem. Ze względu na pandemię swoje podróże ograniczyłem do Europy. Na Santorini w Grecji mieszka moja ciocia i mam ten komfort, że mogę tam polecieć w każdej chwili. To mój drugi dom. Zakochałem się w Portugalii – po powrocie z Brazylii chciałem mieć kontakt z językiem portugalskim, więc był to naturalny kierunek jeśli chodzi o Europę. Chociaż Portugalczyków i Brazylijczyków łączy język, to ich mentalność jest zupełnie inna. Niemniej i jedni i drudzy są na swój sposób wyjątkowi. W Portugalii znalazłem spokój i ciszę, przy swojej ekspresji i stylu życia znajduję tam ukojenie. Portugalia to jest to! Poza tym chciałbym wrócić do Kostaryki, do Brazylii na południe, aczkolwiek jest tam teraz niestabilna sytuacja polityczna, duże napięcia z powodu rozwarstwienia społecznego. Myślę też o podróży do Meksyku, marzę o Australii i fajnie byłoby pojechać po raz kolejny do Kanady, ale tej dzikiej. Zdecydowanie ciągnie mnie bardziej do głuszy, niż do wielkich miast.

Od 2006 roku organizujesz w Centrum Kultury cykl spotkań globtroterskich „Dookoła Świata”. To już 15 lat. Gdybyś zechciał podsumować tę 15-latkę.

Jestem w szoku, że to już 15 lat. Studiowałem animację kultury i właśnie na jednych z zajęć padła propozycja, by napisać jakiś projekt dla Centrum Kultury. Razem z koleżanką, która właśnie wróciła z Indii napisaliśmy naszą propozycję i nas przyjęli. Tam pod swoje skrzydła przygarnęła nas Pani Ania Krawczyk, za co jestem ogromnie wdzięczny. I tak to się zaczęło. Pierwsze spotkanie odbyło się w nieistniejącej już kawiarni Centrala. Wydarzenie nabrało cyklicznego charakteru i odbywało się raz w miesiącu. Na początku zapraszałem osoby z Lublina, które podróżują po różnych zakątkach świata, m.in. Ameryce Południowej, Australii, Indiach, a nawet Madagaskarze. Z czasem cykl nabrał rozmachu i naszymi gośćmi byli m.in. Mateusz Damięcki, który opowiadał o Rosji, Przemek Kossakowski opowiadający o swoim programie „Inicjacja” i Indiach, czy też pełna energii i pasji Anita Pogorzelska, emerytowana nauczycielka, która pojechała do dzikich plemion, do Papuasów. Dzięki Centrum Kultury zorganizowaliśmy dwa Festiwale Globtroterskie. Zapraszamy tych, którzy mają coś ciekawego do powiedzenia. I na 15 latach regularnych spotkań nie kończymy. Czekamy na kolejną edycję Festiwalu. Świat, mimo pandemii, czeka na odkrywanie, a my chcemy go pokazywać.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Dziennik Zachodni / Wybory Losowanie kandydatów

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Tomek w Ameryce Południowej. Rozmowa o największych smaczkach podróżniczej przygody - Kurier Lubelski

Wróć na lubelskie.naszemiasto.pl Nasze Miasto